Płyta idealna na wieczór. Sącząca się powoli. Delikatna. Przypominająca leniwe dystyngowane songi Bryana Ferry. Rytmika i wokal czasem przywoła Talking Heads i Davida Byrne'a albo franuskie snuje zespołu Air. To stara rzecz, sprzed 9 lat - cóż kiedy dopadła mnie właśnie teraz.
Jak o niej nie napisać? Skoro nie mogę się od niej uwolnić. Wymieniam zatem z niej 7 muzycznych perełek, a Cassa z Kalifornii dopisuję do listy ulubionych artystów.
"Bum Bum Bum" spokojniutkie, rozmarzone choć w tekście ulice płyną gęstą krwią i pada pytanie "Powiedzcie mi jak się obudzić z nie-snu?". To antyrasitowska, antywojenna piosenka, o naszej bezradności wobec kolejnych doniesień "ze świata".
Piękny, lekki "Laughter is a Best Medicine" - z jakimś absurdalnym przepisem lekarskim, który kończy konstatacja, że najlepszy na wszystko jest uśmiech.
Wspaniała kompozycja - "Opposite House" z surrealistycznym tekstem o domu, w którym dach jest na podłodze i nie ma drzwi. Jest jakaś tragedia w tekście, ale melodia jak widok z wysokich gór. Pogodzenie z losem: "Ain't nobody want you / Ain't nobody want me too"...
"Low Flying Bird" przypomniał mi o kultowym Cocteau Twins. Głos Comba "jakby muskał powietrze". Zupełnie jak Elisabeth Fraser śpiewająca "w nieistniejącym języku". Ech, wystarczy zamknąć oczy i lecieć nad kanionem. Olśniewający song!
Podoba mi się - "Run Sister Run" (tu właśnie słyszę rytmikę Talking Heads), w którym Cass wspiera kobiety walczące o swoje słuszne prawa.
I jeszcze - świetny "Cry". Od rozczarowania rolą rolą artysty, przez konstatację, że wszędzie banał, hipokryzja i zagubienie (jest tu wers o zagubieniu w "złej poezji"). Zostaje tylko płacz. Jakoś celnie mnie to przeszyło.
Wyróżnię na koniec śpiewany karykaturalnie wysoko "Medusa's Outhouse" - o surrealistycznej ucieczce od realnego świata w świat tańca, muzyki, teatru, marzeń. Warto się zanurzyć.
Płyta z konceptem. Inspirowana tym, że astronauci, gdy patrzą na Ziemię z kosmosu, doznają olśnienia, tzw. efektu overview - efektu oglądu, efektu kosmicznej euforii. Spojrzenie na Ziemię z tej perspektywy daje wzruszenie, uruchamia jakieś pokłady czułości.
Zaczyna się fantastycznie jak jakieś objawienie o czwartej rano na wrzosowisku. Mgła, przymknięte oko i rozmowa z absolutem: "Czy zapomniałeś, że istnieję?" i kruche potwierdzenie.
Dalej przy dźwiękach pianina słyszymy podniosłą pieśń chóralną niczym w greckich dramatach. Sylabizowany tekst tworzy świetny wstęp o obłędzie naszej planety, która tonie w konsumpcjonizmie. "Zapychanie głupich ust" różnorakim żarłem, zabijanie i tarzanie się we własnych odchodach. Taka smutna diagnoza stanu ludzkości.
"Meanwhile" to sedno albumu. Steven drwi tu z naszej codzienności (pęknięta reklamówka z zakupami, stanie w korku, spóźnienie do kościoła). Czym jesteśmy wobec chłodu galaktyk, nurkowania mgławic w Drogę Mleczną? A potem muzyka - otaczają nas pierścienie Saturna, planetoidy i niezłe riffy. Rzężący bas - to jest to piękno lat świetlnych! Wilson zestawia prywatne kosmosy, z wielką otchłanią nad nami - woda z odpływu wiruje jak układy planetarne. I muzycznie jest tak, jak lubią fani Riverside, Porcupine Tree czy Pink Floyd. Pomysłowo, wizyjnie.
I słuchamy opętańczej wizji - oto nasza planeta jest zniszczona, przetrwali nieliczni. Rwane słowa bezładnie tylko opisują katastrofę.
Instrumentalna część "Cosmis Sons of Toil" podoba mi się szczególnie (wyczuwam tu inspirację King Crimson). Genialne kosmiczne fantasmagorie łojących gitar.
Druga suita - tytułowe "The Overview" zaczyna się spokojnie od kosmicznych pejzaży, mam jakieś skojarzenia z Vangelisem i płytą "The City"; żona Stevena recytuje jakieś kosmiczne parametry i nazwy gwiazd. "Beautiful Infinity/ Borrowed Atoms…" - ma melancholijne ale przebojowe flow, początkowo z jakąś szkocką albo irlandzką nutą. W tekście Steven fantazjuje o względności czasu (pokłon dla Stanisława Lema i jego "Powrotu z gwiazd"), wpada w hinduistyczny lot o pożyczaniu atomów, który następnie przechodzi w ateistyczny ("bez planu i nikogo za kierownicą / po prostu piękna egzystencjonalna tajemnica") - typowy dla pokolenia XXI wieku.
Ale na koniec Wilson sieje metafizyczny dreszcz: "światło, które stąd promieniuje, może zawstydzić Słońce".
Okazuje się, że to tylko wstęp do prawdziwej kosmicznej poezji - utworu, który ma kaliber floydowskiego "Great Gig in The Sky" z "Dark Side of The Moon". Zamykamy oczy i lecimy w bezkres, w kapsule. Znów żona Wilsona podaje parametry. A ten wyśpiewuje podniosły hymn, w którym każdy odnajdzie się "po swojemu". W każdym razie podniosłe frazy zaczynające się od: "Z powietrza, z prochu, z morza i z krwi” - przywołują skojarzenia biblijne "z prochu powstałeś i w proch się obrócisz", a kapsuła jest jak Arka Noego... Widzę to jako: "melancholijne pogodzenie się z losem, ale jednocześnie pokłon wobec tajemnicy, którą poznać jesteśmy zbyt mali."
Muzycznie - płyta zabrzmiała mi olśniewająco nowocześnie i twórczo, będąc nawiązaniem do klasycznych dzieł rocka progresywnego. Aplikuję sobie kolejne odsłuchy, tym chętniej, że przywołują klimat z książek Lema - szczególnie np. z "Podróży dwudziestej pierwszej" "Dzienników gwiazdowych", gdzie są genialne misjonarskie rozważania o istocie wiary.
Płyta zainspirowała mnie do peanu na rzecz piękna Niebieskich Źródeł, które obecna władza wymyśliła sobie "przeorać".
Gdzie jest Piotr Kuśmirek? Zaginął w sobotę 1 marca 2025 r. Około godz. 14.10 wyszedł z domu mamy na pociąg Kolei Mazowieckich relacji Łowicz Główny-Warszawa Wschodnia, odjeżdżający ze stacji Seroki o godz. 14.26. Do domu w podwarszawskich Ząbkach nie dotarł. Ostatnią osobą, która go widziała i z nim rozmawiała, była mama. Prawdopodobnie był ubrany w ciemne jeansy, czarną grubą bluzę z kapturem, granatową kurtkę oraz szaro-niebieskie adidasy. Miał ze sobą morsko-szary duży plecak. Jeśli ktoś z Was miał z nim w ostatnich dniach jakikolwiek kontakt, widział go, cokolwiek o nim słyszał etc., albo ma pomysł, gdzie możemy go szukać, będziemy wdzięczni za jakiekolwiek informacje w tej sprawie.
Jego telefon był lokalizowany ok. godz. 16.00 w okolicach Dworca Centralnego, następnie na trasie przez Rawę Mazowiecką w kierunku Częstochowy. Ostatni sygnał pochodzi z miejscowości Kamienica w woj. śląskim.
Prawdopodobnie kierował się w kierunku granicy, niestety cel jego podróży nie jest nam znany. Jego telefon cały czas nie odpowiada.
Jednostka policji prowadząca poszukiwania: Komisariat Policji w Ząbkach, ul. Górnośląska 30, 05-091 Ząbki telefon: 47 72 47 822 email: dyzurny.kp-zabki@ksp.policja.gov.pl
Z Piotrem znaleźliśmy się swego czasu na jednej scenie - nagrodzeni w konkursie poetyckim.
Kilka dni temu listonosz przyniósł mi "Antologię dla Gilla Gilinga" i wśród wielu poetów jest oczywiście i on.
Szukałem "Kuśmirka" na swojej półce z poezją i wreszcie znalazłem. I znów czytam jego "Zimne zabawki".
BAZA LUDZI ŻYWYCH - „BAZA LUDZI ŻYWYCH 2”, GENITAL SECTOR 2024.
Zaczyna się obietnicą: "Blask, którym możesz być"… Potem jest czułe intymne wyznanie: "Nie znam sensu, ale go pragnę. Czym jest czas i co nam go kradnie?" i pytanie: "Tyle słów o przeszłości, czy me serce jeszcze zmieści?"...
Egzystencjalne, pełne napięcia wersy w połączeniu z klasycznym rockowym brzmieniem - wszystko w punkt - idealne. Dawno się nie zachwyciłem jakimś utworem, tak jak "Fenem"!
Każda fraza "otwiera szufladki w głowie", np. "To, co robi w tobie zmierzch" - przypomina mi jak w czasach bezsmartfonowych, bezkomputerowych - słuchało się przy zgaszonym świetle, łowiło się frazy z ulubionych płyt, spisywało ze słuchu teksty...
Plus świetny teledysk. Bohater zdaje się wyłączył komputer, wybrał wędrówkę, własną osobnię, wspinaczkę na skałki. Obserwujemy go z drona, wśród drzew, które wyglądają jak szpilki wbite w korkową tablicę.
Jarosz personifikuje przyrodę - "Wiatr woła i z ciebie drwi", ale potem stwierdza: "Na wietrze jestem wieczny/wietrzny", jakby to on był wiatrem. No przecież! Fen powstaje po przejściu przez przeszkodę.
I jest silny pomimo niepewności - "Ja się tutaj nie prosiłem i mnie tutaj nie proszono", pomimo zagubienia - "Błądzisz doliną z dawnych dni", "Codziennie się rozpływam w powietrzu, co połyka", pomimo obaw: "Złożony z tysiąca drżeń, zwiewny, zwiany, zmieciony w czerń."
Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy perkusista może jednocześnie śpiewać - utwór jest świetnie zaśpiewany. Docenić wypada długą gitarową koronkową robotę! Maciek Pałka - wymiata tu niesamowicie. Ależ to młody człowiek, podejrzałem na youtubowych filmach z koncertu.
No właśnie! Liderem zespołu jest poeta - Łukasz Jarosz, rocznik 1978, autor kilkunastu tomików (m.in. „Biały tydzień”, którego recenzją zacząłem blogować na "Białej Fabryce"), laureat Nagrody im. Wisławy Szymborskiej, nauczyciel języka polskiego. Łukasz nagrał już wiele płyt (m.in. z zespołem Lesers Bend, a to druga płyta Bazy Ludzi Żywych), napisał teksty, zaśpiewał i zapewniał rytm. Tworzą go też bardzo młodzi ludzie : basistka - Asia Piekarz, gitarzyści - Maciek Pałka, Kuba Gregorczyk i grający na klawiszach i saksofonie - Antek Mączka. Przyszłość jest wasza!
Uwielbiam szybki "Sierpień" - z refrenem "Bo się ciągle śni" (skąd znam tę zbitkę słów? natręctwo długo kazało mi długo grzebać w pamięci - i mam - "W oczy patrzeć mi" na płycie Yugopolis w wykonaniu Andrzeja „Kobry” Kraińskiego).
Ów "Sierpień" ma jakąś wielką radość, ostrość, skrót: "Piasek śmiechu, rozkosz wdechu, słońca ruch. / Stara litera, co nie umiera, wieczny duch."
Powracający na płycie motyw snu, każe nam się zastanowić nad życiem. Sen to miejsce, gdzie tęsknimy, marzymy, przetwarzamy byłe. O ile pozwolimy mu być, jeśli wieczorem nie zatrujemy się piwem, Netflixem, strzelankami na konsoli, bełkotem mediów... Sen to czas, w którym spokojnie dopełnia się to, czego nam brakuje w życiu, co utraciliśmy lub za czym tęsknimy.
"Nurt" zaczynający się smutnym westchnieniem, jest równie udany jak "Fen". Z tym narastającym refrenem: "I płynę, płynę fala za falą, naprzeciw nocy jak we śnie. Oddalam się daleką dal za dalą, jeszcze chwila - nie ujrzysz mnie", przejmuje refleksją o naszym szybkim przemijaniu. I nie są to banalne frazy, tylko takie: "Ciało to tylko jeden błysk. Ciało to tylko jeden wers."
"Fale" - dziurawią serce. Znów świetne i kompozycja, i gitara, i perkusja. Jarosz buduje mroczny obraz, w którym mrozi przeczucie, że kiedyś nas nie będzie, a będą: "ostrze traw", "szum fal", "oczy psów", "skrzek mew", "lustra kałuż"... I jest wezwanie, by być silnym, pełnym - "jak wiatr wiej, przez sen się śmiej, w tym śnie głęboko skacz, w tym śnie śmiejąc się płacz."
Płyta zaczyna się "Pociągiem" z zapowiedzią kolejowego odjazdu z Olkusza do Bukowna. Klimatyczna, trochę zabawkowa, rozgrzewkowa. Jakby przedstawiała zespół: "Posłuchajcie, jesteśmy autentyczni, jesteśmy z prowincji, nie mamy żadnych kompleksów."
Utwór nr 2 - "Przypływ" napędza już inny punkowy szybszy rytm. "Jesteś tym, co masz pod powiekami" - przekaz dla wszystkich przebodźcowanych, uzależnionych od gonitwy dnia codziennego.
Z "Prehistorii" wybieram frazę, by uciąć to, związać to lub po prostu autorowi „w twarz".
"Densmakabr" to już piętrowa rzecz, prawdziwy progresywny rock. Organowy wstęp jakby ze Świętej Lipki. Utwór o śmierci - tej, co przyjdzie i do króla, i do kmiotka. Przypomina się płyta Trupia Czaszka z Budzyńskim na wokalu "Uwagi Józefa Baki" i wszystkie te średniowieczne lub barokowe teksty jak np. "Rozmowa Mistrza Polikarpa ze Śmiercią". W części zaczynającej się od "I pytasz mnie, czym jest Bóg, (…)?" Łukasz śpiewa z emfazą, szaleństwem, które narasta. Mroczne zachłyśniecie się śmiercią. Kunsztowne, mocne!
Tak zwyczajniej podoba mi się "Podróż" - z powietrzem "jak w krysztale" i imieniem "pisanym na białej skale".
A "Epilog"... Z początku przeszkadzały mi poprzestawiane akcenty w słowach. Potem na plus - jakieś dalekie skojarzenie z utworem Lombardu "Nasz ostatni taniec"; ale to znów mocna poetycka rzecz! Jarosz straszy znużeniem, wyczerpaniem się sensu: "Patrz jak świat już bez dnia sięga dna, czerpie z dna, jak cieknie jego łza, jego zła gęsta łza." Świetna melodia refrenu!
"Kochane ręce" (tekst Edwarda Stachury) - to czułe wyznanie miłości – przebojowe, żywe, słodkie, ale nie przesłodzone: „Kocham za siebie, kocham za ciebie, kocham jeden za dwoje. Słońce po niebie, księżyc po niebie, gwiazdy po niebie, chmury po niebie - wszystko spoczywa na mojej głowie!” - wrusz-tekst! (piosenki nie ma na Spotify, poszukajcie na YouTube).
Jest jeszcze "Rzeka" – dokładnie ta, w której stoją artyści. Psychodeliczna, z jakimś "nierealem" w środku. Klimatyczne (dalekie skojarzenie z The Doors)!
Wczoraj, gdy zasypiałem i „Baza 2” grała mi w głowie, wiał fen i widziałem „epilog” świata, w którym dla takiej muzyki nie ma miejsca w mediach. Pewnie dlatego, że nie jest z bogatej wytwórni, pewnie dlatego, że ma hasztag poezja...
I śniłem, że piszę recenzję. Marzyłem, by nie był to "papier słów". A jeśli to dobrze wyśniłem - to klikajcie, słuchajcie, polecajcie i zmieniajcie się przy tych dźwiękach!
Belgijski Warhaus na początek częstuje nas takim love songiem, że Leonard Cohen "w niebiesiech" wykrzywia wargi niczym Linda, i kiwa głową, mówiąc "Moja szkoła!". Czego tu nie ma: mruczanda (kojarzą mi się z płytą "Wild God" Nicka Cave'a), cymbałki, szamańskie bębenki, głęboki bas, chórki. To jest wielkie jak Himalaje, święte jak przydrożne kapliczki! Tak! W "When The Names Are Real" to - jak Maarten Devoldere upaja się słowami, jak cedzi wulgaryzm; jak w teledysku niesie płomyczek po schodach; jak powtarza się o królestwie, które posiada; jak bredzi o tym, że chce jechać ze swoją miłością, dopóki koła nie odpadną; jak plącze się o zmienianiu zamków - jest genialne. Koniec kropka. Arcydzieło. A to piosenka z refrenem "Babe I'm in love with you"! Stoimy pod balkonem Julii.
Równie dobry jest song numer 3. Muzyczna perełka - "What Goes Up!" z jakichś głębin, z krainy lodu. Zapamiętuje się plumkający bas i podśpiewywanie. Enigmatyczny tekst o tym, by nie wgryzać się w to, co chce się uważać za prawdziwe.
Mocno zwariowany jest "Zero One Code" - z intrygującą zadyszką. Jak się dowiedziałem z wywiadu, inspirowany książką „Narcyz i Złotousty” Hermanna Hessego. O różnych typach osobowości. W książce Hessego - Narcyz wierzył, że równowagę wewnętrzną można osiągnąć jedynie poprzez odcięcie się od świata zewnętrznego i skupienie na duchowych wartościach, Złotousty żył inaczej - jak artysta, pełnią życia, szukał szczęścia we włóczędze, miłości, sztuce. Dwie strony monety - kod zero i jeden. Podziwiam oryginalny teledysk do tego utworu, gdzie - jakaś adrenalina rozwala porządek świata i wszystko się przewraca, przekształca, zmienia w wyścigowe konie. Fantastyczna wizja.
"Hands of Clock" to bajka o mrocznej miłości wystawiana na trzeszczących deskach jakiegoś tajemniczego teatru. Świetne smyki, melodia snuje się delikatnie jak walczyk. W tej historii mężczyzna tłumaczy swojej wybrance: "Jestem dzieckiem dnia i nocy / Ale one się podzieliły i walczyły o mnie / Więc gwiazdy i księżyc to część, którą tylko ty możesz zobaczyć."
"No Surprise" brzmi jak popowy przebój z radia, piękny męsko-damski duet. Urokliwy, jakby grany był na plaży na Hawajach. Coś o zabieraniu kluczyków samochodowych, coś o poczuciu, że przewidywalność jest niedobra, zatem "napijmy się".
"Jim Morrison" to zawiły monolog do kobiety, pełny sprośności i wszeteczności z refrenem: "Trzeba mężczyzny, by Cię kochać, kochanie". Morrison obrywa tu boleśnie - "był tylko dzieckiem, gdy umarł". Muzycznie jest naprawdę interesująco, awangardowo i nowocześnie, patetycznie i lekko. Do zasłuchania.
"Jacky N." to eteryczna melodia jak z czarno-białego filmu. Niespodzianka. Bez wokalu. Piękna jak "Sonata księżycowa", albo "Claire de Lune".
Nieco mniej mi się podoba "The Winning Number"- jako zbyt monotonny efekciarski monolog, w którym na końcu padają zwycięskie numery na 14 sierpnia.
"I Want More" za to jak najbardziej. Tytuł przypomniał mi o znakomitej, dawno nie słuchanej płycie Sisters of Mercy "The Vision Thing". Devoldere tłumaczy się, że "chce więcej", w podobny sposób jak Andrew Eldritch. "Jak bardzo zmęczona jest armia, / która ląduje na twoim brzegu? / Cóż, przeważnie chcę jakiegoś rodzaju zwycięstwa,/ ale czasami chcę więcej".
Kończąca płytę piosenka "Emely" jest nieco smutna (smętna?) - czuć znów, że "Leonard Cohen lubi to", a mi przyszło do głowy patrząc na okładkę, że wolałbym na koniec jakiś finisz a la Abdużaparow (czy ktoś pamięta jak finiszował w Wyścigu Pokoju, ten szalony kolarz?), jakąś jazdę na zatracenie, aż odpadną koła. Niemniej Warhaus zaczarował mnie tą płytą, i tą recenzją próbuję się od niej uwolnić.
Marzena Orczyk-Wiczkowska "Miłość i inne święta", Wyd.MBP im. H.Kołłątaja w Dąbrowie Górniczej; Dąbrowa Górnicza, 2024.
Niektórzy mówią, że miłość to coś, co mamy zachować dla siebie, coś intymnego. Z jakiejś obawy, że uleci? Ze skromności? Z obawy przed kiczem? Tymczasem miłość codziennie wykoślawiają nam media: Netflixy, Instragramy, memy i rymy typu fire/desire. Owijają ją w banał, trywializują albo i zohydzają (ach, te skecze w kabaretach, w którym związek małżeński to pułapka, męczarnia i katorga). Ta prawdziwa jest chowana. Mogą więc niektórzy uznać, że nie istnieje. Dlatego dobrze, że ktoś nam powie, że jest możliwa.
Tęsknotę za miłością ma każdy, mniej jest jednak szczęściarzy, którzy jej doświadczyli. A jeszcze mniej jest tych, którzy o niej umieją napisać. Marzena Orczyk-Wiczkowska - pisarka, poetka, autorka tomów "Abisal", "Ranne pieśni" czy "Adult canal" - umie.
Umie np. ją streścić w 4 wersach. I są to m.in. linki-inspiracje do książek Antoine'a de Saint-Exupéry'ego i Wiesława Myśliwskiego.
"planeta róża.
miód i sól.
wydobywanie perły.
łuskanie fasoli."
W innym świetnym wierszu ("znamię w kształcie jednej z liter alfabetu") pisze, że miłość odurza nas do wiary, że wszystko ma sens. I unosi nas zachwyt, i chcemy wychwalać każdy detal świata: "błogosławione niech będą pory roku, powracające cykle, miłość i wszystkie inne święta".
W jej wierszach jest ogień, jest szaleństwo zmysłów, jest "chwila, która była śnieżynką". Zatem witaj, czytelniku, w miłosnej zaspie.
Miłość pojawia się jak zaklęcie - "pomyślałam życzenie, choć dawno już umarłam, pomyślałam życzenie, jakbym się rodziła, pomyślałam życzenie jak dziewczynka w cukierni, a może ta druga, z bajki andersena."
Są tu miłosne obawy ("boję się, że mógłbyś stać się niezbędny jak tlen i woda") i miłosne uniesienia. Uwielbiam wiersz "stranger things" - to rzucanie słowami podobnie jak Joanna Mueller, albo Inger Christensen (w jej "Alfabecie"). Oto miłość bombarduje nas tysiącem blików: "w naszych ciałach essa, dopamina, oksytocyna, trans." - genialne!
Autorce udało się uniknąć banału. Jest ironia, są pytania "może nie chcesz znaleźć, bo wystarcza ci szukanie?", są diagnozy, że nie umiemy kochać, bo jest "mimikra przyczajonego serca, ciężar blizny i świętego spokoju", są smutne refleksje -"byłam niedorzeczna jak głodny wróbel, który usiłuje połknąć żabę"...
Opisała miłość - która sprawia, że naprawdę żyjemy. I śnią się nam "złoto, kadzidło i mirra" (z wiersza "inne święto"), i stać nas na celebrę, i umiemy "przyjąć wszystko jak dar".
Polecam "przytulić" tę książkę ozdobioną kolażami Marty Motyl. I pod te frazy wyświetlać sobie własny film o miłości. Tak jak ja w moim wierszu z bitem.
Belgijski Warhaus wydał w tym roku płytę "Karaoke Moon", jednak - póki co - to piosenki z płyty z 2017 roku wciągnęły mnie absolutnie. Z okładki uśmiecha się młodzian - wtedy prawie 30-letni Maarten Devoldere. Uśmiecha się, bo zrobił dobrą robotę. Te pościelowe klimaty, melancholijne snuje - mają wielki urok. Złapały mnie i nie chcą wypuścić. Płyta kompletna. Każdy utwór zapada w pamięć.
Już pierwszy - "Mad World", ma to "coś". Czuję jakby autor chciał powiedzieć, że trzeba poddać się szaleństwu, żyć nie rozumiejąc żadnych reguł, nawet siebie. A potem jest najlepszy kawałek "Love's a Stranger", w którym miłość jest obezwładniająca. Jest zamętem, obłędem i zgiełkiem. Męski wokal z delikatnym śpiewem Sylvie Kruesch tworzą erotyczną aurę, której trudno się nie poddać.
Szorstki "Well Well" z kontrabasem i jakąś chorą solówką gitarową przesuwa inspiracje z Leonarda Cohena w stronę Toma Waitsa. To kolejna historia miłosna, historia poddania się i wzięcia władzy.
"Control" ma chory klimat - jakby pochodził z jakiegoś mrocznego thrillera. Mała Lolita przejmuje kontrolę nad mózgiem mężczyzny.
"Dangerous" o tajemnicy pożądania - z jakimś orientalnym hipnotyzującym klimatem, piękną perkusją.
"Bang Bang" - rozważania o zakończeniu związku, a koniec ów obwieszczają genialne trąby.
"Everybody" - to czułe pojękiwania porzuconego kochanka.
"No Such High" - to znów historia miłości, co jest jak odurzenie, wyzwanie do wspinaczki na najwyższy szczyt: "Byłaś piękna w internecie / Jak bardzo chciałem cię spotkać / Aż pewnego dnia się to stało / I byłaś piękna na ulicy"...
W "Kreusch" miłość każe zdradzać i wybaczać. Podoba mi się ten moment, gdy Marteen cedzi słowa: "And now: I’m coming in" - trochę w stylu Nicka Cave'a.
Płyta kończy się czarującą piosenką, w którym facet tłumaczy dziewczynie, że nie pozwoli jej się w nim zakochać. "Bo człowiek, o którym myślisz, że jest mną, jest kimś, kim nigdy nie będę." Mówi to i mówi, ale sam sobie nie wierzy.
Możliwe, że to nie jest płyta takiego kalibru jak kultowe "Soul Mining" (1983) , "Infected" (1986), "Mind Bomb" (1989) czy "Dusk"(1993). Tamte buzowały energią. Matt złowieszczył "Arabia! Arabia!" (w "Sweet Bird of Truth"), Matt odprawiał jakieś szamański obrzęd (w "Giant"). Ta jest spokojniejsza, kameralna, wyciszona. Ale ja czekałem na ten tembr głosu, doczekałem się i jestem happy.
Na pewno gra we mnie sentyment. The The to moje prywatne odkrycie. Piosenka "Armageddon Days (Are Here Again)" z tekstem "Gdyby prawdziwy Jezus Chrystus powstał dzisiaj z grobu / Zostałby zastrzelony przez C.I.A." - wywoływała u mnie ciarki. Uwielbiałem "The Beat(en) Generation" z fajną harmonijką, z przekazem dla pokolenia, które było oszukiwane i ogłupiane: "Otwórz oczy, otwórz wyobraźnię!"; i "Kingdom of Rain" - najsmutniejszą piosenkę świata - o wypaleniu związku - śpiewaną w duecie z Sinead O'Connor. Wgryzałem się w świetne teksty - we wspomnianym już "Giant" widziałem przejmujące wyznanie człowieka, który z przyjaciół uczynił wrogów, "boi się Boga, boi się piekła i zapada się sam w sobie", teraz patrzy w lustro z obrzydzeniem: "jak ktokolwiek mógłby mnie poznać, jeśli nawet ja nie znam samego siebie?" i wypędza demony. W tytułowym "Soul Mining" - była ponura konstatacja zdradzonego; w "This Is The Day" - głupia nadzieja; a w "Lonely Planet" - podniosła modlitwa dziękczynna, wyznanie miłości do świata, pomimo zła: "Jeśli nie możesz zmienić świata, zmień siebie"...
Ciekawy jest tytuł nowej płyty - "Obdarzenie duszą".
Intryguje genialny początek: "Cognitive Dissident". Świetne brzmienie basu i brzęk dzwonka. Oto świat 2024 roku. Jesteśmy: okłamywani, śledzeni, ograniczani. Oto my. Bombardowani informacjami. Wszystko nam zostało pomieszane - lewo jest prawo, białe jest czarne, kwadrat jest okrągły. Kłamstwo siedzi na tronie, prawda na szubienicy.
Wśród tych piosenek o miłości, polityce i śmierci, jedną z najlepszych jest "Someday I Drink My Cofee by the Grave of William Blake" - wspomnienie Williama Blake'a natchnionego poety, malarza, artysty, mistyka, proroka. Smutek wobec codzienności, w której prawda nie ma szans - trwa dyktatura w przebraniu wolności, "Londyn, który znałem dawno odszedł", "Albion upada". "Zielona, przyjemna kraina" z Blake'a, staje się w tekście The The - "Chciwą i nieprzyjemną". Intrygujący tytuł kazał mi pospacerować po Bunhill Fields, co proponuję: https://youtu.be/3kwsoSraaGI?si=curj1CZT-kjqvHV4&t=466
"Zen & Art of Dating" to szydera z poszukiwaczy szczęścia w aplikacjach randkowych. "Przesuń w lewo, przesuń w prawo - potrzebujemy kogoś dziś wieczorem". Zgrabnie uszyty tu każdy wers i refren, a jest tu nawet morał-banał/nie banał: "Że gdy przestaniesz szukać, miłość poszuka ciebie".
"Kissing the Ring of POTUS" - to znowu przytyk w stronę USA. Całowanie pierścienia prezydenta USA, jak zgoda na obłudę, zbrodnie i zło.
"Life After Life" - ma piękny refren. Matt dzieli się przeczuciem, że to życie, które mamy, nie kończy śmiercią. Że czeka nas zrozumienie i naprawienie swoich błędów, czeka nas coś czego nie umiemy sobie wyobrazić.
"I Want to Wake Up With You" - intymne wspomnienie zakochania - jak wspomina w wywiadach autor: "wspomnienie chwil, dla których się żyje, gdy wyznajesz komuś miłość".
"Down by the Frozen River" z pianinkiem jak na płycie "Dusk" ("This Is The Night") - o młodości i niedokończonej edukacji.
"Rising Above The Need" - spokojna piosenka o naszej chciwości.
"Linoleum Smooth To The Stockinged Foot" - gadany jak w morfinowym zwidzie (wspomnienie pobytu w szpitalu, gdy zdiagnozowano u niego chorobę, która mogła odebrać mu głos); Matt brzmi tu podobnie jak Dieter Meier z Yello;
"When We Go When We Die" - o zmarłym ojcu, którego rzeczy trafiły do charytatywnego sklepu; "słabi kłamią, a silni płaczą".
"I Hope You Remember (the things I can’t forget)" - kameralny, skromny kawałek, w którym wspominane są drobiażdżki - prawdziwa esencja życia.
Ostatni - "A Rainy Day In May" - to zapis emocji utraty. Ledwie zobaczyło się czyjąś piękną twarz, a ta osoba wysiadła z pociągu. Smutek myje majowy deszcz i pozostaje dźwigać ciężar pustki. Tak wybrzmiewa piękno tego świata - piękno utracone. Gdy przychodzi spokój pomimo żalu, gdy udaje się przepracować ból, pogodzić się - możemy już moknąć patrząc w niebo.
Robert Smith ma dziś 65 lat. Po 16 latach od ukazania się ostatniej płyty, prezentuje nam znajomą melancholię i rozpad. Słowa na okładce łamią się jak głos, gdy mówię o tej płycie. Należę do armii nadwrażliwców, która lubi taki wylew kojącego smutku. Te dźwięki pozwalają uwierzyć, że nie jesteśmy jedyni z kosmosem żalu, samotności, niepewności.
W „Alone” po 3 minutach długiego wstępu, czyli tam gdzie niejedna piosenka radiowa, by się kończyła - słyszymy czuły, przejmujący lament. Jest: popiół, zimno, strach - ptaki spadają z naszego nieba, słowa wypadają z umysłu... Od tego bólu, piękniejszy jest tylko zjawiskowo melodyjny "A Fragile Thing" o tym, że długie rozstania nie służą miłości; że miłość to krucha rzecz, i czasem można już tylko patrzeć jak nieodwracalnie ją zmieniła samotność.
W „And Nothing Is Forever” jest przygnębiająco, gdy słowa „however far away” z kultowego „Love Song” sprzed 30 lat, odnajdujemy w obietnicy wytrwania przy umierającym.
„Warsong” przytłacza jak „The Kiss” z „Kiss Me Kiss Me Kiss Me” - ludzie mają truciznę we krwi i są gotowi się pozabijać.
W„Drone:No drone” z cięższą gitarą i trochę szybszym rytmem, Robert śpiewa o tym jak stracił kontrolę nad sobą, gdy zobaczył drona w ogrodzie.
Piękny „I Can Never Say Good Bye” o pogodzeniu się ze śmiercią brata, brzmi krzepiąco, gdy zaczynając się od błyskawicy, kończy się dźwiękiem pianina.
Świetnie brzmi „All I Ever Am” o tym, że niepotrzebnie zjada nas rozmyślanie o przeszłości.
W majestatycznym „Endsong” wydaje się, że jest już tylko rezygnacja i refleksja, że „wszystko odeszło”, „chłopiec się zestarzał”, a coraz bardziej obcy świat zmienia się w nicość. Ale gdy Smith cedzi zbolałe „nothing, nothing” wśród ponuro dudniących powtarzalnych uderzeń perkusji, wcale nie czytam tego jako złowieszczy nihilizm, tylko jako motyw marności (vanitas), który w obliczu końca, tylko nas utwierdza, w tym co ważne.
23 października w nowej siedzibie ŁDK w Łodzi przy ul.Dowborczyków odbyło się spotkanie "Herbert obecny". Poeci: Kacper Bartczak, Tomasz Bąk, Joanna Chachuła, Przemysław Dakowicz, Michał Kędzierski, Krzysztof Kleszcz, Przemysław Owczarek przeczytali ze sceny swoje utwory w jakiś sposób inspirowane twórczością autora "Pana Cogito". Był też krótki monodram Ewy Łukasiewicz z Teatru Szwalnia.
Krzysztof Kleszcz (ur. 1974) – poeta i autor projektu "Wiersze z bitem" (dostępnego na YouTube). Nagrodzony w konkursie „Poemat Czterech Kultur” (2017), wyróżniony w konkursie „Złoty Środek Poezji” na debiut poetycki (2009). Autor książek poetyckich: "Ę" (2008), "Przecieki z góry"(2012) i "Pański płaszcz" (2016), wydanych przez Wydawnictwo Kwadratura w Łodzi. Mieszka pod Tomaszowem Maz.
Przez ponad 3 lata był to blog Krzysztofa Kleszcza i Piotra Gajdy. 1 lutego 2012 r. Piotr Gajda zrezygnował z jego współprowadzenia i przeprowadził się do "Hostelu".